środa, 17 lipca 2019

Przy stole w podróży

Na początku była myśl. Wwiercała się powolutku i podgryzała sumienie, nie pozwalała spokojnie zasnąć.
Dobre rady i sugestie... nic nie pomagały, pozostawiając jedynie żal do samego siebie. No bo ile można znieść żali, krzyku, wyrzutów, bólu i tortur? Ciągle pytania o plany i domysły.
I chyba najgorsze w tych wszystkich planach na książkę, film, spacer, popołudnie, wieczór, cały dzień a nawet miesiąc – że nie ma planu na samego siebie. No bo jak rozpracować drogę do swoich marzeń gdy braknie kompasu? Nie można liczyć na drogowskazy oraz pytać przechodniów którędy odnajdzie się zagubiony szlak.
Nikt nie dał nam GPSa ani mapy – tych wariantów nie kupimy też w sklepie – nie ma ich tak samo jak sklepu z przyjaciółmi . Pozostaje zatem oswoić się z myślą że trzeba samemu nakreślić nową mapę i określić plan działania, wyznaczyć kierunek i utrzymać go nawet jeżeli na horyzoncie jest tylko mgła wojny. Jeden dzień a nawet kilka miesięcy może i nic nie dadzą, lecz wiara w to, że kiedyś ten cel nadejdzie i się objawi - nie może zgasnąć.
A być może tu wcale nie chodzi o odnalezienie celu lub sensu życia – jeżeli takowy w ogóle istnieje – być może całym sensem jest smakowanie podróży – każdego doświadczenia i emocji towarzyszącym temu. Być może trzeba obrać okrężną drogę? I liczyć że gdy życie nas pochłonie wszystko samo się odnajdzie.
Nie wszystko jednak da się kalkulować, a nawet jeżeli można, to nie warto. Chciałbym aby stać mnie było na to wszystko co mogę od Ciebie dostać, ale nie umiem tego wycenić – i wydaje mi się, na całe szczęście, że nigdy nie będę w stanie.
Grzmiałem i przestrzegałem, że miłość nie wymaga poświęceń – i jeżeli odbierzemy te słowa dosłownie, będę w błędzie. Związek wymaga poświęceń – jak przy ogrodzie dbamy o kwiaty – poświęcając swój czas i uwagę. Cały sęk w tym, że żadna jest cena tego poświęcenia gdy robimy to z chęcią i uśmiechamy się na samą myśl, że ubrudzimy sobie ręce i zmęczymy się pracą... Dbając, podlewając i pielęgnując związek... ogród.
Przecież też, być może to jest cały sens naszego istnienia – aby się doskonalić, bo trwając w miejscu – cofamy się.
Nie można jednak na siłę pchać czy ciągnąć kogoś za sobą – brnąc byle przed siebie . Nie wolno również dawać na siebie promocji. Dokuczliwa samotność  nie może być argumentem przed wejściem w coś, co nie kłuje z tyłu serca i nie pobudza motylków w brzuchu.
Trzeba znać swoją wartość – a jej wycena wcale nie jest łatwa. Składników jest wiele: charakter, potrzeby, rozkład dnia, a nawet pieniądze. Ostatecznie do tanga trzeba dwojga i nic tak nie potwierdza, w dzisiejszych czasach,  bezpieczeństwa jak stabilność finansowa.
Wszak mamuty już wymarły – niech żyje exel i kontakty interpersonalne.
Jest też wartość niezauważalna ludzkim okiem – coś co staje się uchwytne dopiero gdy spędzisz czas, jakże prosto to zabrzmi – gdy poznasz. Człowiek szybko potrafi się w efekcie zauroczenia  przyzwyczaić. Na początku negujemy wady i przywary lecz po jakimś czasie zawsze wychodzi brak zagrania czy dotarcia się. Jaka jest recepta? Nie wiem i mądrzejsi ode mnie nie wiedzą. Jednak pojawia się problem ewentualnego wycofania z tej relacji – ostatecznie jest to odpowiedzialność za dwie osoby. A w domu nikt nie trzyma uschniętych kwiatów.
I ostatecznie – cynicznie, chociaż trafnie  - na świecie jest osiem miliardów ludzi. <easy?>
Wielokrotnie podkreślałem, że na końcu naszego życia nie może zabraknąć właśnie Nas – w sensie jednostkowym mnie, Ciebie jako czytelnika lub czytelniczkę.
Chociaż często mówię tutaj o miłości, i wciąż uważam że jest ona największą magią w naszym mugolskim świecie – to przecież uczucie szczęścia i spełnienia nie musi być ściśle związane z obecnością naszej drugiej połówki obok nas.
Gdy spróbuję spojrzeć na swoje doświadczenia z perspektywy dystansu, samotność zawsze okazywała się stanem przejściowym.
I swej wierze w to - nie pozwolę zgasnąć.


piątek, 28 września 2018

Apokalipsa

Nadszedł Armagedon. Koniec świata. Wyrwałem ostatnią kartkę z kalendarza. Ale świat się nie złamał w pół. Nie rozbił się na milion kawałków by zostać porwanym przez kosmiczny wiatr we wszystkie strony wszechświata. Nikt, w sumie, nawet nie zwrócił na to uwagi.

Z koszmaru obudził mnie płacz. Myślałem, że to płacz dziecka, ale wydawał mi się zbyt samoświadomy jak na dziecięcy skowyt. Jednak tonacja jego naiwności i wiara, że wszystkie gwiazdy chociaż raz ułożą się w tej idealnej konstelacji - upewniła mnie, że to tylko dziecko. Ten dzień musiał się udać idealnie. Nieświadomy jeszcze, że to nie jest najlepsza pora aby w szlafroku wychodzić na balkon z kawą przed 8 rano, zacząłem myśleć o wpisie na ten blog. Nie napisałem tutaj nic przez cały okres posiedzeń na balkonie. Przez przez ostatnie 2 lata dałem tylko jeden wpis. Myślę, że zebrałem wystarczającą ilość dobrych historii i puent na tematy przeróżne, jednak zawsze wracam tutaj gdy w moim scenariuszu wszystko się wali.

Wstaję z łóżka ogłuszony i oślepiony nie wiedząc co się dzieje. Skąd dobiega ten cholerny płacz? Przecież jestem w mieszkaniu sam. Wychodzę z sypialni. Szloch nie ustaje - w całej przestrzeni mieszkania nie ma żadnego innego dźwięku, oprócz kroku moich bosych stóp po kafelkach i płaczu dziecka. No tak. Znalazłem źródło, dochodzi z toalety - z okienka na komin grawitacyjny. Uroki mieszkania w bloku. Na chwilę przed pociągnięciem za sznurek by zamknąć przepływ powietrza i dźwięków, lament ucichł. Co za pobudka. łeb mnie bolał od nieprzespanej nocy. Spojrzałem na muszlę - hm, skoro już tutaj jestem.

Zegar wskazuje godzinę 6:54. Rano. Wyśmienicie. Do pracy mam na 19.
Nie usnę. Nie mogę. W sypialni spowija mnie pełen mrok. Czy to w takich ciemnościach można spotkać Charlie? Przekręcam się z boku na bok. Włączam telefon - 7:35 - cudownie, pół godziny przekręcania się z boku na bok w łóżku i walki demonami. Wstaję z łóżka. Tym razem spokojnie, nieniepokojony żadnym płaczem. Po ubraniu udałem się prosto do kuchni. Nastawiłem wodę na kawę. W lodówce mam mleko bez laktozy, jedno z odkryć ostatnich dwóch lat. Podczas apokalipsy może się przydać jako towar luksusowy. Przykładam nos, pachnie dobrze. Dla pewności upijam łyk. Jeszcze dzień wytrzyma.W lodówce jest jeszcze drugie, zamknięte mleko i po zastanowieniu się - w pracy mam jeszcze jeden otwarty kartonik mleka...Także kości mam zdrowe w cholerę.
Z każdym kolejnym łykiem kawy czułem jak umieram, powoli budząc się z zaspania.

Na balkonie było deszczowo. Niebo się ukryło przed naszymi oczami. Zatrwożone słońce zgasło przed moimi oczami. Ale gdzie komety? Gdzie Jeźdźcy? Kto zgubił Baranka o 6 oczach i 6 rogach? Powinno być zombie? Szybko ukryłem się przerażony do środka wraz z kubkiem. To jest apokalipsa. I to przeświadczenie będzie mi towarzyszyć do końca tej historii. Chyba pękło mi serce, lecz ciepły napój uspokaja mnie jakbym łykał środek uspokajający. Z każdym kolejnym przełknięciem zapadam się w twardą kanapę.

Bo koniec tej historii, a może tajemnica jego zakończenia, wydaje się być najbardziej przerażająca. Bez kompasu, kierunku i bez znajomości astrologii - znów trzeba wyznaczyć cel. Tylko jak, kiedy cały świat dookoła stracił cel egzystencji. Bez pojęcia gdzie iść i gdzie się podziać. Za wszystkie decyzje ostatecznie i tak ponieść odpowiedzialność - bez względu na to czy czoło jest uniesione wysoko czy klęczymy na podłodze próbując się nie zadławić słonymi łzami. Zakładając, że śmierć nie jest żadnym rozwiązaniem - pozostaje i tak tylko wstać z kolan, po raz kolejny, kolejnego dnia zrobić kawę i próbować przetrwać. Człowiek może zwijać się z bólu, łkać i prosić Boga o wybaczenie, lecz chociaż nikt nie zdążyć zadać żadnych pytań - odpowiedź została podana - Czas się nie cofnie nawet o 5 minut, wstajesz i idziesz dalej, albo zostajesz w tym miejscu gdzie zwinąłeś się w kłębek i giniesz, pochłonięty przez hordę już dawno umarłych koszmarów.

Najłatwiej przetrwać w samotności - tak podają poradniki survivalowe. Na polowaniach wystarczy zatroszczyć się o pokarm dla samotnej jednostki, papieru toaletowego wystarczy na dłużej, lekarstw nie trzeba dzielić i szybciej się będzie maszerować. Dalej bez kompasu, byle przed siebie.
Jednak bez względu na to jakim zagrożeniem są ludzie w trakcie apokalipsy - i tak ostatecznie lgniemy do siebie. Po zdaniu kilku egzaminów na zaufanie ostatecznie łączymy się w grupy wspomagając towarzyszy swoją unikalną umiejętnością, która w jednym z odcinków pomoże wszystkim przetrwać. Chociaż zdajemy sobie sprawę, z całej bezsensowności i zniszczenia otaczającego nas świata to i tak co noc wolimy karmić koszmary, aniżeli swoją śmiercią pchnąć fabułę do przodu. Zapatrzeni w to jak bohaterowie radzą sobie w sztuce przetrwania - zapominamy jaki jest ostatecznie cel całej tej historii. Nie są to przygody i zagadki, ani ocieranie się o śmierć. Tylko stworzenie czegoś normalnego na końcu. Namiastki świata, z którego zostali wyrwani, przywrócenie wiary w dobro, zaufanie i miłość.

Brzmi to tak patetycznie jakbym był po seansie musicalu The Walking Dead.

Chociaż lepiej by brzmiało "Da Da Die".
W takim musicalu, bohater najpierw by wyśpiewywał wszystkim, że każdy ma prawo do życia. Że słońce codziennie wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie. Uratowałby jakąś pannę, zakochaliby się w sobie, po czasie by się okazało, że uratował księżniczkę. Wszyscy wspólnie by śpiewali, że świat trwa. Gdzieś w połowie historii siedziałby na drzewie, dookoła wszędzie tańczą i śpiewają hordy zombiaków. On chwilę wcześniej oddał swoje życie, by Ona mogła mogła wyrwać się z jakiejś pułapki i przetrwać. Siedząc na gałęzi i słuchając zapętlonego refrenu śpiewających zombie, On zrozumiał swój błąd, zrozumiał sens istnienia, pogodziłby się ze swoim żywotem i oddał w ręce umarłych. Potem pod zamkiem, pod oknem śpiewałby (już jako zombie) swojej ukochanej (wraz z trupą meksykańskich grajków-zombie) piękny kawałek o tym, że każdy ma prawo do śmierci. Ona, w uniesieniu miłości przyłączyłaby się do refrenu, wypadła przez okno i oddała się w jego ręce - on by ją zjadł (wraz z tą trupą), a potem żyli by wspólnie tak długo, aż ich ciała się nie rozłożą.
Taki happy end na koniec musicalu, gdzie cała ludzkość zamienia się w truposzy.

Podsumowując. Przetrwam apokalipsę. Musimy przetrwać. W świecie w którym nie ma śpiewających zombie - nie ma alternatywy.

niedziela, 16 kwietnia 2017

O pisaniu w towarzystwie i spełnieniu seksualnym

Jak widać, chyba mam w sobie jakieś takie spaczenie, że jak przestaję być sam i samotnie popijać z butelki procenty - przestaję jednocześnie pisać. Nie do końca wiem skąd się we mnie bierze taka niemoc twórcza. Wiele osób powtarza, że pchanie się w związki i wszelakiego maści miłość - ogłupia. Niby wciąż potrafię poskładać literki i wyrazy, jednak w głowie się kręci jakby człowiek od trzech tygodni pił wino i palił blanty na przemian. W brzuchu motyle rwą się do lotu, co skończyć się może jedynie ekspresową wycieczką (w angielskim stylu) do najbliższego kibla, aby wyrzygać z siebie nadmiar %%%.
Być może to jest kwestia jakiegoś spełnienia. Może z pustymi jądrami pisze się po prostu ciężej? Do pisania zdecydowanie potrzeba jest chwili ciszy, skupienia i pozostania ze swoim łbem "sam na sam". Może i seks nie jest wtedy taki przyjemny, ale dla każdego kto para się pisaniem jest to oczywiste, że trudno się skupić na wyrazach, gdy dookoła jest tyle ciekawych i interesujących rzeczy jak biustonosz pod stolikiem albo goły kształtny tyłek ponętnie paradujący na linii lodówka-łóżko

Niejednokrotnie przeżywałem najlepszy seks w swoim życiu, takie wiecie - TOP JEDEN. Dostałem najlepszego loda w życiu, głaskałem najzgrabniejsze uda po tej stronie Wisły i pieściłem najprzyjemniejszy zestaw cycków - przynajmniej tak mi się wydawało - ale później spotykałem kolejną kobietę, która była najśliczniejsza na świecie, z taką ilością seksapilu, że można było nią zapełnić cały pieprzony rów mariański. Kiedy pozbierałem szczękę z podłogi - podszedłem do niej, zaproponowałem drinka, gadka szmatka. Po kilku wymianiach uśmiechów i głębszym spojrzeniu w oczy złapałem za jej pośladek, Ona nim potrząsnęła zamiast strzelić mi w ryjca. Wszystko musiało się zatem potoczyć po mojej myśli tego wieczoru.
I kiedy już wszystko było konsumowane, myślałem, że da mi ona więcej przyjemności i tego chwilowego szczęścia - i to była prawda. Za każdym razem kiedy byłem spełniony mogłem powiedzieć - to był najlepszy seks w moim życiu - i pomyśleć, że już lepszej laski mieć nie będę. I to jest kłamstwo. Wydaje mi się, że nie jest to kwestia ani kobiety ani wysiłku jaki w włożysz w pieprzenie. Najlepszy seks w moim życiu nie miałem z pierwszą, trzecią ani z siódmą - tylko z ostatnią.

Nie da się spełnić poprzez seks (seksoholicy są tego przykładem). Nie ma znaczenia z iloma kobietami facet się prześpi i jakie fantazje z nimi spełniał - po prostu zawsze się będzie chciało więcej - wydaje mi się, że taka jest natura i tego nie zmienimy. Seks, pieniądze i władza to rzeczy, których człowiek jako istota - po prostu potrzebuje i czuje się z nimi spełniony - sięga po swoje potrzeby i je zaspokaja, zostało to już opisane przez A.Maslowa. Co za tym idzie, człowiek do seksu nie potrzebuje miłości.

Rzecz to jasna i oczywista, że nie neguję miłości połączonej z seksem. Wydaje mi się, że jest to najlepsza mieszanka, jaką może zażyć człowiek w swoim marnym życiu. Ale miłość i seks wcale nie muszą iść ze sobą w parze - szczególnie jeżeli dorzucimy jeszcze alkohol. To mamy wtedy zajebisty trójkącik z dwoma gimbazjalistkami.
Wystarczy, że powiesz iż organizujesz trasę zespołowi, który jest popularny i dadzą dupy po to aby móc później obciągnąć komuś popularniejszemu niż Ty. Jeżeli jednak nie organizujesz trasy jakiejś gwieździe po prostu nie dawaj numeru. Albo powiedz, że oddzwonisz.

Czy z miłością idzie zatem przywiązanie do tej wybranej kobiety? Wydawałoby się, że tak - ale tak na prawdę bycie razem i kochanie się na wzajem to nie tylko przyzwyczajenie się do tej drugiej osoby, lecz również umiejętność po prostu bycia razem - jednak nie powinno się pragnąć drugiej osoby "za coś", lecz "pomimo".

No właśnie - czym jest miłość?

Dumbledore powtarzał, że to najpotężniejsza magia na świecie - lecz nawet ta odpowiedź pozostaje enigmatyczna, a ja na nią z pewnością nie odpowiem. To jest po prostu magia, której w naszym matematyczno-kwadratowo-fizycznym świecie nie pojmiemy.

piątek, 16 grudnia 2016

Wojowniczy Klub Pogromców Każdej Niewiasty

Mam pewnego znajomego M.K. który bardzo często nawiązuje do tematu podrywania kobiet. Nic w tym dziwnego zajmuje się przecież tym zawodowo - m.in. prowadzi płatne szkolenia z "Utrzymania flow z dziewczyną". Przekuł fascynację w pieniądz - nie jestem pewien czy Mihály dokładnie to miał na myśli kiedy opisywał tą koncepcję.
M.K. kiedy wchodzi do klubu ze swoimi znajomymi jest typem ubranym elegancko-luzacko, który opowie Ci jak ciężko trenuje, gra na gitarze, ile przebiegł, że zna kogoś kto zna kogoś, jakim autem będzie jeździł w przyszłości oraz jak bardzo lubi motywację. Z czystą przyjemnością i radością zmotywuje Cię do działania, ale nie tu i teraz, lecz... w życiu.

Pamiętajcie, w życiu trzeba być zmotywowanym - napisał w swojej książce "Jak zarobić milion baksów i się zmotywować" Pewien-Znany-Ktoś, to moje hasło, dobre nie?

W mieście w którym mieszkam jest pewien klub, którego zasadą jest to aby o nim nie mówić. Swego czasu na bulwarach dostałem propozycję dołączenia, ale odmówiłem, więc zasada ta mnie chyba nie dotyczy. Dlaczego odmówiłem? Bo nie podchodzę do tego tematu w kategoriach sportu.
Nie chcę wnikać czy jest tam jakaś rywalizacja, a jeżeli jest to po własnych obserwacjach - wydaje mi się, że można ją włożyć w kategorię "zdrowej rywalizacji i wzajemnego motywowania się"
Jednak wydaje mi się, że wyliczanie do ilu dziewczyn się zagadało, opisywanie jakich tekstów się użyło by podtrzymać flow i pójście sobie dalej ot tak, aby podejść do innych lasek - jest dla mnie po prostu.... no kurwa, dziwne. Całe clou sprowadza się do poznawania nowych dziewczyn.
W tym celu klub ten zbiera swoją ekipę w centrum handlowym i klucząc w luźnej sforze wybierają sobie do której dziewczyny zagadają. Nie wiem - rzucają kostką albo ciągną sobie za-pałki. Oczywiście cieszę się, że chłopcy się uspołeczniają i tworząc kluby rozwijają "undergroundową" stronę miasta. Tylko nie wiem czy jest to najlepsza droga do osiągnięcia celu jaki sobie zaplanowali.
Dodawania sobie paru centymetrów do kutasa ponieważ zagadało się do laski czy kilku lasek jest lichym challengem.

Jest to oczywiście otwietanie kolejnych "horyzontów", może ta następna będzie tą wybranką.  Odpowiem Ci na to - nie będzie, a to dlatego, że ruszysz za kolejnym challengem.

Sprowadzanie relacji damsko-męskich do couchingu i kilku wkutych na blachę formułek wydaje mi się uwłaczające. Zarówno dla intelektualnych ameb, które to łykają (później dosłownie), jak i dla tych chłopców, którzy nie potrafią wysilić się na minimum kreatywności oraz szczerości przed samym sobą. Nie da się poznać Kobiety, ani tego jak ją poderwać - trzeba poznać Jej osobowość. Warto jednak od razu tutaj zaznaczyć, że prawdziwe Kobiety w XXI wieku są już jednak rzadkością. (Przynajmniej w mojej okolicy)
Nie chcę tutaj promować feminizmu, ale traktowanie kobiet jak do kolejnego wyzwania jest w mojej ocenie uprzedmiotowieniem takiego dziewcza (sic!). Oczywiście z mojego męskiego punktu widzenia - nie raz dziewczyny same się nakręcają na taki styl prowadzenia dialogu. I jest to coś więcej niż przemilczenie kontrowersyjnego żarciku. Intryguje mnie to, że same to podtrzymują. Najbardziej jednak irytujące w tym jest to, kiedy takie dziewczę było twarde w gadce, a kiedy przychodzi co do czego to okazuje się, że nie ma zielonego pojęcia o czym wcześniej mówiła. Co ostatecznie prowadzi do tego, że traktowana jest jak zabawkę. (tudzież "kłodę" przyp. aut.)

Nie chcę tutaj też szufladkować, bo znam jedną Komando-Woman, która takiego M.K. wgniotła by w ziemię swoim glanem, przetargała po nim swojego Harleya i oświadczyła, że wystarczy jej tylko jedna pizda, ta którą ma. (tekst autentyk K.W.) To jest ten typ kobiety, która za próbę potraktowania się jak psa Pawłowa ukręca jaja. Więc polecam unikać drobnej dziewczyny w kurtce na motor - to tylko pozory.
Z drugiej strony, A.P. to typ dziewczyny, która aż się prosi aby podejść i wykorzystać na niej wszystkie znane/sztampowe teksty na podryw. Biorąc pod uwagę jej miłość do smacznego posiłku najprościej będzie:
- Idziemy na kotleta?
- Jasne!
Potem już jest tylko z górki: odprowadzasz do domu, sakramentalne zaproszenie na kawę o 1 w nocy i wychodzisz bladym świtem, nim Jej rodzice się obudzą lub chłopak wróci z pracy.

Sam oczywiście nie mam nic do zagadywania do dziewczyn, sam lubię otwierać nowe znajomości i nigdy nie miałem z tym większych problemów. Kobiety mnie fascynują i nigdy tego nie ukrywałem jednak wydaje mi się, że w tym wszystkim najważniejsze jest nie to, że ma dwa jędrne cycki i zgrabną dupę tylko ważniejsza jest sama jej osobowość i iskra w oku, która rozpala świat. A wydaje mi się, że właśnie to umyka chłopakom z owego klubu.

wtorek, 18 października 2016

Podlewam uschnięte kwiaty

Uczyniłaś mnie takim jaki jestem. I chociaż jak nikt potrafię zgrywać twardziela - w środku dopada mnie chandra. Nocami dokarmiam myśli, które już dawno powinny zginąć w otchłani zapomnienia. Nie jest to dobre, ani zdrowe - ale to trochę jak uzależnienie.

Zaparzając sobie kolejną kawę patrzę na kwiaty które uschły, zdaje się z dnia na dzień. Podlewam je, ale nigdy nie miałem ręki do roślinności. Patrzę na kalendarz Żaków - data niezmiennie pokazuje początek czerwca. Brakuje mi przy tym kota. Pod tym kalendarzem mogłaby stać jego miska. Miałbym dobry powód aby wyjść na zewnątrz - chodziłbym na zakupy. Butelka alkoholu, puszka dla kota oraz paczka gum do żucia. Niczym prawdziwy wyzwolony, silny oraz niezależny mężczyzna. Ale nawet taki typ jak ja musi czasami wyjść. Jeżeli się chce pisać - trzeba obserwować. Na balkonie robi się zimno, a i to obserwatorium ma swoje ograniczenia.  Przed wychodzeniem do ludzi warto odprawić mały rytuał. Jest przynajmniej powód aby się ogolić, a do tego zabiegu warto przygotować się psychicznie i najpierw zrobić sobie kolejną kawę. Nie mam problemów kwestii technicznej. Nie zacinam się, nie pamiętam nawet kiedy ostatni raz poleciała mi krew. Nie wyskakują mi też jakieś czerwone plamy na ryjcu. Po prostu nie lubię się golić - a na nieszczęście Ra pokarał mnie strasznie przykrym zarostem. Zanim się człowiek ruszy warto pogasić jeszcze wszystkie światła w domu. To jest ostatni moment aby pocieszyć się ostatnimi chwilami spokoju i ciszy. ♫

Zgubił mnie Twój uśmiech - jakie to wyświechtane. Zuchwałe oczy, które dobrze wiedzą czego chcą i tak bardzo nieopanowane włosy. Zostałem skazany na Twój urok. To był najprzyjemniejszy wyrok jaki usłyszałem. Marzyłoby mi się dożywocie. Zgubiony w tych oczach, zahipnotyzowany w tym uśmiechu.

W ustach wciąż czuję ten smak. Smak niewymuszonej chęci - jego wspomnienie przeplata się z drinkiem soku winogronowego z wódką. Nieznaczący, nic nie zmieniający, lecz poruszający umysł i przyspieszający bicie serca. Bez zapowiedzi, bez żadnej obietnicy.

Czuję smak tych ust obiecujących zapomnienie. Od całej otaczającej szarości. Od smutnych ludzi udających się na autobus nocny. Od samotności tej nocy. Było już ciemno i jedynie pomarańczowe światło latarni pokazywało nam drogę. Było już zimno, jednak alkohol w krwiobiegu rozgrzewał nasze myśli. Złapał nas deszcz, lecz niezauważenie przemykaliśmy pomiędzy kroplami w stronę drzwi. Przeskoczyliśmy kilka kałuż, inne obiegliśmy - klnąc, że nie mamy parasolki.

I nie interesowało nas nic - byliśmy jak dwie zagubione dusze poszukujące ognia. Rozpaliliśmy wszystkie uczucia jakie mogliśmy z siebie wykrzesać - i nie potrzeba do tego słów. Wystarczyła głębia oczu. Obietnica nie do spełnienia.  I chociaż garnęliśmy się do tego uczucia - oboje trzymaliśmy gardę. Oboje pragnęliśmy tego oszustwa, tak nieszkodliwego. Ale czy znając zawczasu finał wciąż możemy czuć się oszukani?

Ktoś tutaj był już przed Tobą. Ja również byłem spóźniony. Powiedziałbym, że ten pociąg nie pojedzie jeżeli Nas w nim nie będzie. Ale to będzie kłamstwo - odjedzie. I nikt się wtedy nie obejrzy. I pewnie też nie będę miał ze sobą parasolki. Brakuje tylko wyschniętego jesiennego liścia w książce - na pamiątkę, że kiedy jeszcze otworzę tę książkę, to nagle powrócisz we wspomnieniu ulotnym jak ostatnia jesień.

czwartek, 15 września 2016

TOP 10 gier przeglądarkowych

Pisałem licencjaty, magistry, uczyłem się pilnie czytałem książki i jeszcze wiele różnych ciekawych rzeczy robiłem na komputerze. Grałem też w różne gry: pamiętam pierwszego Harrego Pottera próbującego nauczyć się nowych zaklęć, Age Of Empire z kultowym już Wolololo, zdobywałem Omaha Beach z Medal Of Honor i Assasins Creedy. Ale co jeżeli płytki już nudziły? Albo nie miałem tak dużo czasu aby rozegrać jeden mecz w FIFA 2004? Wtedy włączało się stronę przeglądarkową i szukało gier "na chwilę". Kończąc więc już wstęp - dzisiaj więc będzie trochę luźniej. Otóż chciałbym Wam zaprezentować mój subiektywny ranking najlepszych gier on-line w jakie miałem przyjemność grać.

10. Bubble Truble
Jedna z najstarszych gier jakie pamiętam. Z możliwością gry w dwie osoby co skrzętnie wykorzystywałem pokonując kolejne poziomy z siostrą. Gra jest całkiem prosta, poruszamy się w lewo i w prawo z możliwością wystrzelenia liny do góry. Na mapie od samego początku pojawiają się piłeczki, które za pomocą tej liny niszczymy, te rozpadają się zawsze na dwie części na coraz mniejsze i mniejsze piłeczki, gdy plansza zostanie wyczyszczona przechodzimy dalej. A no, i te piłeczki nie mogą nas dotknąć.


9. Najtrudniejsza gra świata
Perfekcyjnie pokazane, jak za pomocą niewielkich możliwości można stworzyć świetną i grywalną grę. Za każde dotknięcie czegokolwiek innego niż ściana - giniemy, a trzeba dojść z jednego zielonego pola na drugie. Niekiedy trzeba jeszcze zahaczyć o kluczyk dla utrudnienia. Nie potrzeba wcale przy tej grze niesamowitej zręczności - ponieważ wystarczy Nam umiejętne analizowanie tego co się dzieje. Cała seria tych gier ma na prawdę masę kolejnych poziomów, a jeżeli dodamy do tego, że jest to na serio trudna gra - prawdopodobnie nigdy jej nie ukończycie.


8. Sky Serpents
Sama gra jest na prawdę prosta. Jesteśmy Zabójcą Smoków i z każdym kolejnym poziomem mierzymy się z coraz to nowym smokiem. Te robią wygibasy pod kątem 90', niektóre maja kolce inne plują ogniem etc. Gra jest na prawdę satysfakcjonują. I tutaj nie potrzeba niesamowitej zręczności tylko logiczne przemyślenie zachowania smoków. Dodatkowo myślę, że trzeba tutaj wyróżnić kuźnię, która odpowiada za tą grę: Nitrome. Wszystkie ich gry mają specyficzną i od razu rozpoznawalną "kreskę", większość gier polega na wykorzystaniu mózgu. Odpowiadają za takie perełki jak Double Edge (dla dwóch osób z "friendly fire"), Subject Arena, Swindler czy epickie Final Ninja Hero.


7. Flood Runner 2
Niezwykle prosta gra od kolejnego świetnego studia Miniclip. Jeden przycisk który polega do skakania, podwójnego skoku oraz latania. Biegniemy jak najdalej aby uciec przed lawą. Co tutaj dużo pisać - Miniclip to jest chyba pierwsza platforma z grami, którą odkryłem po tym gdy tylko do mojego domu podłączono internet ze stałym łączem. A w tej grze biłem rekordy i byłem w pierwszej piątce najlepszych graczy na świecie - cóż rzec. Prosty zabijacz czasu.


6. Wojny cywilizacji
Nigdy nie przepadałem za grami Tower Defence, ale z gier strategicznych zawsze uwielbiałem Wojny Komórek albo inne Zajmij Planetę. Pod tym względem wyróżnia się Wojna Cywilizacji, która jest typową grą tego typu. Na początek wybieramy jedną z trzech starożytnych nacji: Egipcjanie, Rzymianie oraz Chińczycy. Jedni są agresywni, drudzy defensywni a trzeci wypośrodkowani. Gra z bardzo ładną oprawą graficzną, bardzo przyjemną ścieżką dźwiękową, która nadaje tej grze żartobliwy klimacik, kilka poziomów trudności i całkiem długą kampanię. Ma wszystkie te cechy, które potrzebuje dobra gra.


5. Think Think Arena 1 i 2
Chyba jedna z pierwszych gier w jakie się zagrywałem za małolata. Wówczas była dla mnie to gra niezwykle brutalna i w sumie dalej taka jest, ponieważ jej specyficzna kreska i klimat nie zestarzał się ani trochę. Gra jest stricte zręcznościowa i polega na tym aby za pomocą WSADa i myszki pokonywać kolejne fale przeciwników, którzy chcą nas zabić. Co ciekawe, w tej grze potrzebna jest nam amunicja, a jeżeli jej braknie, to bez problemu możemy zabrać broń pokonanemu przeciwnikowi, a rodzajów broni jest tutaj na prawdę sporo.


4. Achtung Die Kurve
Gra tylko w wersji dla kilku osób przed jednym komputerem (druga część jest już multiplayer). Jeżeli oglądaliście film TRON, to ta gra właśnie polega na tego typu wyścigu na zamkniętej planszy. Po alkoholu wszystkie chwyty dozwolone, przecinanie dróg, wciskanie się w najwęższe szczeliny, farcenie i dogadywanie się aby pokonać najsilniejszego z Was. Sprawdza się na wszystkich wyczerpanych posiadówkach.



3. The Last Stand - Union City
Jedyna dobra gra survivalowa w jaką grałem we flashu. Gra polega na penetracji kolejnych domów, wykonywaniu misji, jedzeniu, spaniu i próbie odnalezienia rodziny w mieście opanowanym przez zombie. Gra niekiedy straszy i wymaga pogłówkowania chociaż nie ma co ukrywać, że trzeba posiadać minimalne zdolności manualne. Niezwykły klimacik, możliwość personalizacji statystyk oraz wyglądu (z ograniczeniem do tego co znaleźliśmy) no i gra jest na kilka ładnych godzin. Wszystkie gry które znajdują się na podium zasługują na pierwsze miejsce, a to jest gra do której twórcy (Armor Games, też odpowiada za kilka świetnych gier) przyłożyli się w trakcie produkcji.


2. Sen Iluzjonisty
Co za Piękna gra. Nie mam na to innych słów - gra nie jest trudna, ale niezwykle klimatyczna. W gruncie rzeczy nigdy się już nie spotkałem w życiu z tak niesamowicie opowiedzianą (smutną historią). Iluzjonista w ezoterycznym świecie próbuje odnaleźć swoją zmarłą ukochaną. Gra polega w gruncie rzeczy tylko na główkowaniu, chociaż pojawiają się miejsca gdzie trzeba trochę poskakać - gra jednak nie karze Nas za błędy i wracamy do ostatniego checkpointa, który zawsze jest niedaleko.
W grze pojawiają się zwierzątka takie jak królik, żaba, lis, motylek czy norka - występuje też podstawowy łańcuch pokarmowy, gdzie zwierzęta nawzajem się eliminują gdy są w pobliżu siebie. Iluzjonista natomiast może do dowolnego zwierzątka podejść, wrzucić go do kapelusza i zamienić się w owe zwierzątko, w celu przelecenia nad kraterem czy łatwego przeciśnięcia się przez szczelinę.
Jeszcze raz, piękna i smutna gra - którą szczerze polecam.


1. Piłka Nożna Głowami
Serię gier sportów "głowami" znam na wylot, wszystkie hokeje na lodzie, siatkówki, koszykówki czy inne tenisy (swoją drogą Tenis Głowami rozpoczął tą serie od MouseBreaker). Gra jest dostępna zarówno w wersji dla jednego gracza jak i dla dwóch osób które chcą zmierzyć swoje siły. Gra bardzo zabawna opierająca się jedynie na zręczności. Seria Piłki Nożnej Głowami jest ogromna i zaczynając od "Legend", gdzie możemy się wcielić w Cantone, Pele bądź Zizu mamy też ligę angielską z ostatniego sezonu, mistrzostwa świata oraz euro. Stadiony świata, gwiazdy na boisku, piękne bramki strzelone kauczukową piłką, kontuzje oraz strzały z wyskoku - czego chcieć więcej?
Gra wciąga, a jeżeli znajdziecie drugą osobę - to można spędzić nad tą grą cały wieczór - a śmiechom nie było końca.


poniedziałek, 12 września 2016

Z perspektywy.

Minęło już 15 lat.
Nie pamiętam już wtedy nawet swojej reakcji - pamiętam tylko przerażony świat. Jakie to mogło mieć znaczenia dla wówczas 8-letniego gówniarza, że jakiś samolot na drugim końca świata walnął w wieże? Nie wyglądało to nawet tak dobrze jak w jakimś filmie - wówczas chyba bardziej mnie poruszył nowy film z uniwersum "Planety Małp" z Markiem Wahlbergiem. Wtedy mi się nawet podobał, dzisiaj podchodzę raczej z dystansem do tego paździerza. Teraz z perspektywy czasu mnie wciąż nie rusza ten ani żaden kolejny zamach w Lonynach czy Madrytach - nie wiem czy to brak jakiejś empatii czy może poczucie, że dzieje się to gdzieś daleko od rodzinnego domu.
Pewnie, że ta seria zamachów miała wpływ na kształtowanie się dalszych losów świata i świadomości społeczeństwa. Jak wcześniej można było mówić o cichej wojnie pomiędzy "cywilizacją zachodu" a "światem arabskim", tak wydaje mi się, że od początku XXI wieku można śmiało mówić o wojnie pomiędzy naszymi cywilizacjami. Pomijam już tutaj pewne kwestie poczucia bezpieczeństwa.
Przez te 15 lat człowiek dorósł - powiadają, że mądrość przychodzi z wiekiem. Im staję się starszy tym bardziej sobie uświadamiam, że wiek przychodzi sam. Straciłem kilka istotnych życzeń podczas zdmuchiwania świeczek - i  teraz mogę sobie tylko pluć w brodę, że zmarnowałem je na "chęć szybszego dorośnięcia". Szczerze mówiąc, bycie dorosłym ssie, a co gorsza jeszcze nikt za to nam nie płaci.

Kiedy byliśmy młodzi mieliśmy czas i chęci - brakowało Nam tylko pieniędzy aby spełniać swoje zachcianki. Może to i nawet dobrze? Wydaje mi się, że i tak wszystko byśmy przepierniczyli na paczki chipsów w szkolnym sklepiku, ewentualnie w dziale z zabawkami w najbliższym supermarkecie wielkopowierzchniowym. Uważam, że moje pokolenie, które z radością obwieszcza wszystkim, że zdzierało sobie kolana na drzewach i robiło fikołki na trzepaku (który jednocześnie był tajną bazą, statkiem kosmicznym oraz bezludną wyspą otoczoną przez morze lawy), wcale nie było lepsze pod jakimkolwiek względem od dzisiejszej "młodzieży". Nie mieliśmy internetu - więc ku naszemu szczęściu nikt nie wrzucał bzdurnych filmików na youtuba, gdzie popisujemy się przed resztą klasy robiąc jakieś idiotyzmy. Jedyne co nas odróżnia to to, że zamiast plakatów z Lewandowskim, trzymaliśmy na ścianie Orły Engela i kciuki trzymaliśmy za Olisadebe.
Człowiek dorastał i już zapomniał o dwóch samolotach, które uderzyły w WTC. Zatarły się wspomnienia po przegranej 4-0 z Portugalią w grupie, zmarł jeden papież, a na jego miejsce wybrano kolejnego: o zgrozo - Niemca. Polska weszła do Unii Europejskiej, wychodziły kolejne książki z serii Harrego Pottera, a plakaty piłkarzy powymienialiśmy na seksowne dziewczyny ponętnie patrzące ze ścian. Zamiast łapać piłkę na boisku zaczęliśmy marzyć aby złapać za młode jędrne cycki Zosi z równoległej klasy, o której marzyło pół szkoły.
Wciąż mieliśmy czas, który ograniczany był tylko przez plan lekcji i zadania domowe, mieliśmy chęci i energię do przenoszenia gór - lecz brakowało w tym wszystkim bodźca, który sprawiłby, że sami odkrylibyśmy ścieżkę, którą chcielibyśmy podążać.

Minęło ćwierć wieku życia, 15 lat od pamiętnych wydarzeń, a największa różnica polega na tym, że świat przyspieszył.
Monitory "schudły", tracą tzw. dupę, telefony również się zmniejszyły (chociaż ekran zrobił się większy), gry mają lepszą grafikę - chociaż kwestie trudności i długości gier zostały dostosowane do zmniejszającej się średniej IQ społeczeństwa.
Nikt tak na prawdę nie wie, co chce ze sobą robić w Nowym Lepszym Świecie, ludzie bez pasji oraz zainteresowań marzą jedynie o tym, aby się upalić, zagrać, wypić i poruchać - jasne, brzmi jak niezły plan... ale czy na resztę życia? Czy mój problem polega na tym, że mam niewiele większe ambicje? Tylko co z tego jeżeli swój plan ograniczam nie do tego co chcę robić, tylko odpycham się od tego czego NIE chcę robić.

Nie mógłbym paradować w mundurze - nie potrafiłbym bez cienia refleksji wykonywać czyiś planów. Nie mógłbym być robotnikiem, nie boję się pracy fizycznej i nie raz miałem bród pod paznokciami, to jednak poniżej moich średnio-wygórowanych ambicji. Nie mógłbym być górnikiem i siedzieć godzinami ze schylonym grzbietem w ciemnościach. Nie mógłbym być elektrykiem, chociaż interesowało mnie zawsze skąd się bierze prąd w pieprzonej żarówce to zostałem przez niego kilka razy brzydko potraktowany i powiedzmy, że mam małą awersję. Nie chciałbym być również urzędnikiem - chyba bym się bał, że ten krawat mnie kiedyś udusi. Pewnie nie odnalazłbym się jeszcze w kilku zawodach uznawanych za pożyteczne przez społeczeństwo - czy to oznacza, że jestem pasożytem?
Nie oglądam telewizji, nie czytam gazet. Mecze mnie nie łechcą i nie jestem fanem warszawskiej Legii. Interesują mnie książki, które odrywają mnie od rzeczywistości, może kiedyś zwiedzę pół świata. Lubię pić wino, a najlepiej popijając kolejny kieliszek - pisać. Chociaż niekiedy talentu braknie - nie poddaję się. Wydaje mi się, że to całkiem sporo, chociaż potencjalny pracodawca byłby raczej zażenowany moim CV. Ale cóż można poradzić, jeżeli ja też jestem zażenowany Rzeczywistością. Rozczarowany tym co zobaczyłem, gdy bańka mydlana pękła, a dookoła nie rozszedł się zapach miłego w obcowaniu mydła - tylko gówna.
Dlatego sam wolę sobie wyobrażać co się dzieje poza moim balkonem, aniżeli doświadczać Rzeczywistość i ponownie się rozczarowywać. Rzeczywistość nigdy nie dorówna wyobrażeniom - i może stąd ten zawód. Muszę jednak konfrontować oba światy, aby zebrać doświadczenie, rozczarować się i obudować je wyobrażeniami. Jak to kiedyś napisał Ł. Gołębiecki - bez doświadczeń literatura jest za mało epicka, bez wyobrażeń za mało liryczna.

Świat się zmienił przez te 15 lat. Autobus życia jedzie dalej i nie będzie na nikogo czekał. Albo zostajesz z tyłu albo siedzisz w wagonie. Nie istnieje w tym przypadku żaden "złoty środek". Ja też się zmieniłem, i chociaż jestem pewien, że to były dobre zmiany - to czasami zastanawiam się czy nie zgubiłem czegoś po drodze.

Nie wiem, na przykład czegoś tak trywialnego jak...  uśmiechu.